08.07.2005 :: 22:04
... Znowu napad melancholii. Blakam sie po domu, cala obolała i nuce pod nosem Swanheart. Kregoslup mnie boli, jakas kostka w ramieniu, nie moge reka zbytnio ruszac i jeszcze ten przeklety zoladek... na niego sie nie skarze, bo boli tylko z mojej winy. Nie lubie melancholii... zazwyczaj wystepuje jako prolog do dolka... heh, kilka ni i znow bede wypisywac bzdury. Anyway i tak przeciez codzienie to robie. Mama dzisiaj wyciagnela nas przed telewizor. Obejrzalysmy sobie "Misje". Coz powiedziec? Genialny film. Dwuch moich ulubionych aktorow w nietuzinkowych rolach. Przemiana zachodzaca w czlowieku, metamorfoza od zbrodni, pokuty, kary do oczysczenia. Calkowita zmiana systemu wartosci. Lekcja wybaczania - sobie i innym. Wiara, ktora przenosi gory i kaze poswiecic sie dla tego co sluszne. Czlowieczenstwo ukryte tam, gdzie nikt by go nie szukal i jego brak w miejscach, gdzie powinno byc wszechobecne. Smierc wielkich ludzi, dla wielkiego celu, bez patetycznej muzyki, bez zwolnionego tepa... a lzy i tak cisnely sie do oczu. Wszystko w scenerii poludniowoamerykanskiej dzungli, przy cudownej muzyce Ennio Morricone. Tak niewiele slow, i jednoczesnie taka niesamowita sila przekazu... Boje sie czegos... czegos nieokreslonego. I nadal boje sie jedzenia. Znowu czuje, ze zaczyna brakowac mi sil...