30.12.2004 :: 00:10
Brrr nie cierpię zakupów... tylko czemu tak bardzo lubię mieć w szafie nowe rzeczy...? Wybrałam się dzisiaj po suknię na studniówkę. Pół dnia włóczenia się po sklepach... Z czego tylko 15 minut okazało się "owocne". Tłumy ludzi, nadmiar towaru oraz ta przyprawiająca o ból głowy mieszanina świateł, hałasu i odblaskowych barw... i jak tu nie być wykończonym? Pierwszy sklep... ciekawe kreacje na wystawie, wielki szablon za napisem "-20%", czemu nie wejść? Gdy poszukujemy czegoś interesującego przemiła pani pomaga nam w wyborze, wyszukuje rozmiar i zaprowadza do kabiny. Sukienka rzeczywiście jest śliczna, ubieram, przymierzam... Pani rozpływa się w zachwytach. "Ach co za kolor", "Leży idealnie...". To nic, że 20 centymetrów wlecze się za mną, a na plecach marszczy się materiał... Coś jest nie tak, a może jestem powyginana jak paragraf? Sukienka w następnym sklepie także jest ciekawa i w przeciwieństwie do poprzedniej, leży idealnie. Przymierzam koronkowe bolerko. Upsss chyba biust mi urósł bo nie chce się dopiąć... lipa. Przynajmniej ekspedientka nie wmawia mi, że tym sezonie nosi się ciuchy o rozmiar za małe. Kolejną kreacje wyszukuje mama. Jako że ma ona niezłe oko, przymierzam ją. Czarny, matowy materiał (wygląda na troszkę wyblakły), zakończenie z wyjątkowo sztywnej podwójnej koronki... jeszcze tylko włosy na sztorc i miotła i mogłabym z powodzeniem zagrać w "Czarownicach z Eastwick". Dwie następne suknie powalają mnie na kolana... niestety nie ze względu na krój. Rozmiar 36 wisi na mnie jak worek na ziemniaki, zaś w 34 nie jestem w stanie oddychać... Kto szyje te kiecki, do cholery?! Kolejna kreacja jest wyjątkowo elegancka. Czerwony materiał pokryty czarną koronką. Ładnie leży. Wampiryczny (wiem, głupie skojarzenie, ale dobrze obrazujące) kołnierz dodaje uroku... Jednak wydaje mi się, żę jest trochę za poważna na studniówkę. Rany moja własna wybredność, staje się mym wrogiem. Jestem jednak twarda i szukam dalej. Następna, owszem ciekawa, ale także najlepiej komponowała by się z miotłą i chatką na kurzej nóżce. Należy dodać jeszcze pewien fakt, że pewne sklepy omijam. Tam łatwo znaleźć coś co wpada w oko, a następnie wychodzi ono z orbit gdy widzi metkę z ceną... Znajduję w końcu mały, niepozorny sklepik na poboczu, a w nim... tę jedyną (nie mylić z ekspedientką!). Wow! Wreszcie wszystko leży jak ulał, jest ładne i pasuje na każdą uroczystość. Umęczona gonitwą mogę (jupi!) wreszcie wrócić do domku.